TA STRONA UŻYWA COOKIE.
Dowiedz się więcej o celu ich używania. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na korzystanie z cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
statystyki
chignahuapan

Aktualności

img

20.07.2018

Zbigniew Smółka: Chcę robić z piłkarzy lepszych niż są.

Iza Koprowiak: Co się dziś panu śniło? 

 

Zbigniew Smółka: Kompletnie nic. Męczyła mnie wysoka gorączka, bo po meczu z Legią się rozchorowałem, jestem na antybiotykach. Ale teraz nie ma czasu na słabości. Od 6.30 jestem na nogach, trzeba wypełnić wszystkie obowiązki.

 

Trener nie ma prawa chorować?

Nie.

 

Nie?

Musi mnie naprawdę mocno zmorzyć, bym odpuścił, położył się do łóżka. Ale tak też już się zdarzyło. Bardzo ciężką chorobę przeżyłem, gdy byłem trenerem Polonii Sparta Świdnica. Przez pół roku lekarze nie byli w stanie powiedzieć, co właściwie mi dolega. Chudłem, fatalnie się czułem. Badano mnie na oddziale zakaźnym już na wszystko: na HIV, na malarię. Wieczorem temperatura skakała do 41 stopni. Żona z dwoma synami ciągnęli mnie do wanny i polewali mnie zimną wodą, by ostudzić ciało, powstrzymać drgawki.

 

Pamiętam tylko płaczące dzieci, wtedy zastanawiałem się, czy to wszystko jest naprawdę tego warte? W końcu znajoma lekarka pobrała mi wymaz z gardła. Zrobiła to, gdy miałem najwyższą gorączkę, okazało się, że dopiero wtedy można było postawić diagnozę. Usłyszałem, że to paciorkowiec. Kilka razy zlekceważyłem anginę, do organizmu wdarła się bakteria. U mężczyzn to bardzo rzadka przypadłość, najczęściej występuje u dzieci. A wszystko wzięło się z zaniedbania. Teraz staram się pilnować, od razu reagować lekarstwami.

 

Ale mimo choroby wciąż kontroluje pan, co się dzieje w zespole. Gorączka nie ma znaczenia, i tak codziennie spędza pan kilkanaście godzin w klubie.

Moje życie to futbol, poświęcam się piłce całkowicie, to moja obsesja. Ale w domu, jak to mówi żona, jestem małym dzieckiem. Nie zajmuję się opłatami, rachunkami, czasami jedynie zapytam dzieci, jak sobie radzą w szkole. To żona jest szefem, ja odpoczywam. W domu jestem innym człowiekiem niż w klubie. Nieporadnym, taki typowy, domowy facet: mój świat to kapcie oraz telewizor. No i obowiązkowo serial „Czterej pancerni i pies”. Gdy syn widzi, że go oglądam, od razu wie, że jestem zły albo smutny. Raz na miesiąc, dwa przerabiam przez weekend wszystkie odcinki. Wtedy zapominam o prawdziwym świecie, problemach. Nic z zewnątrz do mnie nie dociera.

 

Kiedy ostatnio zrobił pan sobie taki weekendowy seans?

Około 20 maja, kiedy miałem w głowie bitwę myśli, jaką podjąć decyzję: odejść ze Stali do Arki czy jednak pozostać w Mielcu. To były głębokie przemyślenia, tym trudniejsze, że żona, która we wszystkim mi doradza, akurat wtedy stwierdziła: „To musi być tylko twoja decyzja”.

 

Czemu oderwanie od rzeczywistości daje panu akurat ten serial?

Bo kojarzy mi się z dzieciństwem. Z tym, że wszystko się udaje. 

 

A panu w dzieciństwie wszystko się udawało?

Dla mnie dzieciństwo to przede wszystkim ciężka praca. Mieszkaliśmy we wsi Strzegomiany, dwa kilometry od 10-tysięcznej Sobótki. Piękne krajobrazy. W wiosce mieszkali górale czadeccy, emigranci. Tata urodził się w 1933 roku w Rumunii. Pamięta wojnę szczegółowo, raz gonili ich Rosjanie, raz Niemcy. Opowiadał, jak mieszkali w lesie, musieli przetrwać w ekstremalnych warunkach. Nie zapomnę min moich synów, którzy słuchali tych opowieści. Nie ma gry komputerowej, która wywołałaby na ich twarzach takie zaciekawienie. Ja słuchałem tych historii bawiąc się żołnierzykami. Już wtedy dowiedziałem się, jak wyglądała prawdziwa historia naszego kraju, inna niż ta, o której słyszałem w szkole. Dzieciństwo kojarzy mi się też ze śpiewami mamy, ciotek podczas darcia pierza. Wieczorami mężczyźni grali w karty, palili fajki.

 

Mam dobre wspomnienia, ale doskonale też pamiętam, jak było ciężko. Tata był rolnikiem, prowadziliśmy gospodarstwo, które spłonęło, gdy miałem 15 lat. Spaliła się stodoła, obora, wszystko. Ojciec postanowił je odbudować, każdą wolną chwilę spędzaliśmy na budowie. Stąd też mój zawód. Umiem postawić dom, murować, tynkować, kłaść kafelki. Wtedy się tego wszystkiego nauczyłem. Po szkole średniej wyjeżdżałem do takiej pracy za granicę, mogłem sobie dorobić. Mocno odbiegliśmy od piłki. A przyznam, że nie lubię, gdy dziś się przypomina, że od 20 lat prowadzę własną działalność gospodarczą, że mam firmę. Bo ja przede wszystkim jestem trenerem. Kocham piłkę, wolę rozmawiać o futbolu, a nie o tym, do czego życie mnie zmusiło.

 

Tyle że właśnie to dzieciństwo kształtowało pana charakter. Wtedy musiał pan walczyć, by pozostać przy piłce, mimo że ojciec był temu przeciwny.

Tata nigdy nie był na moim meczu, ani jako piłkarza, ani trenera. W tym sezonie chcę mu zrobić niespodziankę: gdy Arka będzie grała ze Śląskiem, zabiorę go na stadion we Wrocławiu. Obejrzy mój mecz po raz pierwszy na żywo. Choć nie powiem, że w ogóle się nie interesuje, czasami syn mówi, że dziadek podpytuje, jak mi idzie. Ale to prawda, zawsze był przeciwnikiem futbolu. Gdy miałem kilkanaście lat i ze Ślęzy Sobótka dostałem cały sprzęt do gry w piłkę, to wściekły, że uciekłem na trening, spalił mi te rzeczy w parniku na ziemniaki. Tam spłonęły moje korki. Tak bardzo był przeciwny.

 

I bezwzględny.

Na pewno surowy. Po części mu za to dziękuję, bo wielu moich kolegów wybrało inną drogę, źle skończyło. Może tego potrzebowałem? Najważniejsze, że dla wnuków, jest kochany: przytula, bierze na kolana. Ja tego nie miałem.

 

Musiał pan się wykazać ogromną determinacją.

Żona powtarza, że jestem człowiekiem, któremu nie można nakazywać. Trzeba mnie umieć podejść, ona doskonale to potrafi. Gdy tata spalił mi sprzęt, na drugi dzień i tak uciekłem z domu na trening. Poszedłem w niedzielę zbierać owoce, by sobie kupić nowy. Zakazy nie działały.

 

Kiedy ojciec to zrozumiał?

Miałem 24, może 25 lat. Siedzimy przy stole wigilijnym. Ojciec mruga do mnie, mówi, że chce mi coś pokazać na podwórku. Zostawiamy wszystkich, wychodzimy na zewnątrz. Mówi, że zapisuje mi wszystko, co ma. Nie zapomnę tej rozmowy do końca życia. Zrozumiałem, że tata wie, na kogo może liczyć. Opiekuję się nim od 20 lat, choć jestem najmłodszy z rodzeństwa. Uświadomiłem sobie, że w wielu sprawach był tak stanowczy, bezkompromisowy, by stworzyć ze mnie właśnie takiego człowieka. Gdy się udało, zaufał mi najbardziej, jak potrafił.

 

Mam wrażenie, że pan podobnie postępuje z piłkarzami.

Na początku każdej współpracy trzeba ustalić jasne zasady. Muszą zrozumieć, że są mężczyznami, że nie mogą zawieść kibiców, najbliższych. Mam takie powiedzenie: „Jeżeli oszukujesz mnie, kolegów z szatni, to okradasz nasze dzieci”. Bo zwycięstwa to też pieniądze, premie, które przynosimy do domów. Przecież po to tak ciężko pracowaliśmy w młodości, by nasze dzieci miały lepiej. 

 

Nie wszyscy godzą się na te zasady.

Wtedy odpadają. Gdy przejąłem Stal, była na ostatnim miejscu w tabeli, w kadrze miała 22 zawodników. Na następny sezon z tej grupy zostało ze mną zaledwie ośmiu. 

 

Tata zawsze był przeciwnikiem futbolu. Gdy miałem kilkanaście lat i ze Ślęzy Sobótka dostałem cały sprzęt do gry w piłkę, to wściekły, że uciekłem na trening, spalił mi te rzeczy w parniku na ziemniaki – wspomina Smółka

 

I do tych, którzy zostali, dołączył między innymi Michał Janota, którego w czerwcu wziął pan ze sobą do Arki.Niektórzy nazywają go pana synkiem, choć początki waszej współpracy nie były łatwe

Doszliśmy do porozumienia, gdy przyszły pierwsze efekty tego, co mu kazałem robić. Po miesiącu reżimu, kłótni, przeszedł kontrolne badanie tkanki tłuszczowej. Zobaczył, że spadła, że moje zalecenia mają sens. Doskonale pamiętam jego radość, gdy ujrzał wyniki. I tak było ze wszystkim, naprawdę szybko się dotarliśmy. Przed jego przyjściem do Stali słyszałem od kilku trenerów, że jest leniwy. Absolutnie się z nimi nie zgadzam! Michał nie chce schodzić z treningu! Nie lubi się nudzić na zajęciach, ale na pewno nie jest leniwy.

 

On mówi, że wreszcie trafił na trenera, dzięki któremu może wrócić do piłki na wysokim poziomie.

Namawiałem go, by przyszedł do Stali. Początkowo wydawało się to niemożliwe, a gdy się w końcu zgodził, słyszałem w jego głosie, że to dla niego ostateczność. Był w trudnym momencie, najpierw zrezygnowano z niego w Górniku Zabrze, potem w Bielsko-Białej. Przyszedł do nas i kilka miesięcy później, w meczu z Podbeskidziem był jednym z najlepszych na boisku, wygraliśmy 3:2. Takie historie najbardziej cieszą.

 

Luka Zarandia też nie jest łatwym przypadkiem.

Teraz trwa ten pierwszy miesiąc, który wygląda podobnie, jak z Michałem Janotą w Stali, albo nawet i jeszcze gorzej.

 

Trwa przeciąganie liny?

Jestem silny, sądzę, że lina jest po mojej stronie. Zawsze powtarzam, że chcę robić z piłkarzy lepszych niż są. Jeśli widzę, że ktoś może się rozwinąć, to mu nie odpuszczam. Pracowitość to cecha, którą cenię u ludzi najbardziej. Na samym początku powiedziałem przy całym zespole, że Luka będzie miał ze mną ciężko. Ale dodałem, że jest zawodnikiem, którego Arka może sprzedać do ligi niemieckiej czy angielskiej. Bo umiejętności ma bardzo duże, ale musi zmienić podejście. Dziś Luka zrozumiał już bardzo wiele. Wie że nie może zmarnować talentu.

 

Czy piłkarze są z natury leniwi?

Wygodni. Chociaż nie wszyscy. Są dwa światy: Damian Zbozień i Luka Zarandia. To dzień i wieczór, bo noc to ci, którzy są odrzucani.

 

Jak brzmią więc zasady Zbigniewa Smółki?

Zostały ustalone na początku. Jest regulamin, każdy z zawodników ma go znać. To dla nich, nie dla mediów.

 

I jest też specjalne konto bankowe, które zostało założone, by wpłacać na nie kary za nieprzestrzeganie regulaminu.

Kiedyś w szatni stały puszki, w Mielcu raz nam nawet jedna zaginęła. Powiedziałem Jarkowi (Krupskiemu – trenerowi bramkarzy), by założył konto, prowadził listę. Żyjemy w XXI wieku, tak jest po prostu lepiej, klarowniej. Choć gdy przeczytają to moi najbliżsi, to wybuchną śmiechem, bo sam nigdy nie zrobiłem żadnego przelewu, nad wszystkim czuwa żona. Trzeba mieć miejsca, w których oddaje się kontrolę. Mądra kobieta u boku mężczyzny to rzecz najważniejsza.

 

Nigdy nie został pan zwolniony. Albo odchodził pan z klubów sam, albo wygasała umowa. Na taki komfort pozwala niezależność finansowa, którą uzyskał pan dzięki firmie deweloperskiej?

To nie tak. Tuż po ślubie pracowałem bardzo ciężko na budowie, zarabiałem dwa tysiące złotych miesięcznie. Wstawałem o 5.30, jechałem nyską po okolicznych wioskach, by pozbierać pracowników i stawić się na czas na budowie. Dzięki temu miałem sto złotych więcej. A była też dodatkowa korzyść: robotnicy nie namawiali mnie do picia, choć pijaństwo było wtedy powszechne. Pracę łączyłem z grą w małym klubie Zieloni Łagiewniki. I wtedy też umiałem powiedzieć „nie”, jeżeli coś mi nie pasowało. Mówiłem, co myślę, mimo że liczył się każdy grosz.

 

Piłkarze, z którymi pan pracował powtarzają, że trenerem jest pan z pasji, a nie dla zarobku.

Nie zdają sobie sprawy jak trudnym zajęciem jest deweloperka. Całe moje życie to ciężka praca, nic nie spada z nieba.

 

Sądziłam, że firmy pilnuje pana żona.

To ona jest prezesem spółki. Ale czy pani myśli, że można się od tego całkowicie odciąć? Koncepcja, wizja zakupu gruntów to jest to, co bardzo lubię robić. A potem żona i pracownicy wszystko koordynują, realizują. Ale gdy rozmawiamy wieczorem z żoną, to i tak jedno pytanie zawsze padnie – o firmę. Nie da się od tego wszystkiego uciec.

 

Pytałam na początku o sny, bo kiedyś pan powiedział, że niemal każdej nocy śni się panu piłka.

Często tak jest, szczególnie przed meczami. Chociaż sam nie wiem, czy ja wtedy śpię, czy wciąż są to moje rozmyślania.

 

Rozmawiał: Iza Koprowiak








Poprzedni Następny

 

 

 

 

 

 

SPONSORZY MŁODEJ ARKI

 

 

     

 

 

 

 

 

 

PARTNERZY MEDIALNI

 

 

Arka Gdynia Copyright Arka Gdynia